czwartek, 31 października 2013

Podniecająca woń okrucieństwa

– Wiesz, jak ksiądz T. nazywa takich jak ty?
– Nie wiem, proszę pani – odparłem.
– Toksyczni.
– Aha.
– A wiesz dlaczego toksyczni?
– Pewnie chodziło mu oto, że są zatruci złem.
– Nie. Toksyczni to tacy, którzy zatruwają złem innych.

Jak można się domyślić tego rodzaju wyznanie jest raczej szokujące. Szczególnie zaś, gdy ma się 16 lat i idealistyczno-błazeński stosunek do świata. Cała rozmowa była na tyle mocna, że zapamiętałem ją dosyć dobrze do dziś.
Wydarzenie, do którego się odwołuje miało miejsce w roku 2000. Było to na kolonii organizowanej przez – swoją drogą zasłużoną – fundację związaną z Kościołem. Sam zresztą w tym czasie uważałem się za osobę bardzo religijną. Mimo to już wtedy nie brakowało mi szalonych pomysłów. A pomysł, który doprowadził w końcu do powyższej rozmowy, powstał bardzo spontanicznie. Kolega z pokoju dostał do naprawy kamerę wspomnianego księdza (którego zresztą w tym dniu nie było na kolonii). Gdy udało się naprawić urządzenie, zaczęliśmy się nią bawić i kręcić różne rzeczy. To były czasy, gdy kamera wciąż była czymś wyjątkowym, więc nasza radość była nie do opisania. W pewnym momencie zaproponowałem, że nakręcimy horror. Na pomysł bez wahania przystało dwóch kumpli z pokoju, namówiliśmy jeszcze jedną koleżankę.  I tak powstał krótki horror, którego fabuła w dużym skrócie sprowadzała się do napadu na pokój przez ubranego na czarno psychopatę (to była moja rola, inspirowana Rybakiem z Koszmaru minionego lata) i zabicia pozostałą trójkę (łącznie z kamerzystą) kawałkiem patyka (imitującego nóż).
Filmik dał nam wszystkim ogromną satysfakcję, parę osób, które zdążyło go zobaczyć przed skonfiskowaniem kamery, też uznało to za rewelacyjne dzieło. Jak jednak już zdradził sam dialog z początku, film dostał się w ręce wychowawców, a nas czekała niemiła pogawędka, groźba wydalenia z kolonii, z całego stowarzyszenia itp. Ja dostałem największą reprymendę – jako główny pomysłodawca, niecieszący się zresztą dobrą opinią wychowawców fan muzyki black i death metalowej. Pamiętam, że odgrażałem się, że oni nie rozumieją wielkiej sztuki, że horror to czcigodny gatunek, a ja w przyszłości im jeszcze palcem pogrożę jako wizjoner filmów grozy. W ich oczach zaś kryło się podejrzenie, że skończę jako psychopata .
Cóż, po 13 latach nie jestem ani reżyserem horrorów, ani – na szczęście – psychopatą, ale zamiłowanie do filmów grozy pozostało i sam temat fascynacji śmiercią i okrucieństwem dalej mnie interesuje. Nie tak dawno krążyłem zresztą po Krakowie przebrany za głównego antagonistę z Krzyku Wesa Cravena, przeprowadzając swój performance, którego głównego tematem była fascynacji śmiercią.
Teza, z którą wyszedłem w performansie, którą zresztą tutaj rozwijam, jest taka, że większość ludzi, mniej lub bardziej świadomie, odczuwa pragnienie widoku krwi i okrucieństwa. Mroczne instynkty władają człowiekiem i mają nawet znaczny wpływ na to, jak wygląda nasz świat. Jako miłośnik horrorów muszę też uderzyć w pełne hipokryzji opinie, które wskazują ten obszar sztuki jako domenę degeneratów i psychopatów, podczas gdy w otaczającej nas rzeczywistości okrucieństwo, śmierć, fascynacja złem i krwią odgrywa dużą rolę, tylko jest zakamuflowana pod płaszczykiem różnych szlachetnych idei – od naukowości po potrzebę informacji o naszym świecie.
Okrucieństwo i fascynacja śmiercią towarzyszy człowiekowi od zawsze (taki mały truizm). Sięgając czasów rzymskich, otrzymujemy to w czystej formie, bez hipokryzji i owijania w bawełnę. Igrzyska, których domagał się lud, to była orgia krwi w czystej postaci. Nikt nie dorabiał tu żadnej ideologii (jak to będzie później). Ludzie przychodzili po prostu, żeby zobaczyć zabijających się nawzajem ludzi lub ludzi rozszarpywanych przez dzikie zwierzęta.
Wraz z dominacją chrześcijaństwa sytuacja zmieniła się trochę. Wcale nie na lepsze. Nowa kultura, której podstawą była miłość bliźniego, nie mogła zaakceptować zła, okrucieństwa jako wartości samej w sobie. Skończyły się orgie krwi na stadionach, ale zło dalej kwitło najlepsze. Spragniona krwi gawiedź otrzymywała go podczas publicznych egzekucji. Sumienie spokojnie pozwalało na oglądanie tego typu rzeczy, przecież odbywało się to w imię słusznej idei „sprawiedliwości”. Krew całkiem realnie rozlewała się w Europie, walka najpierw z poganami, a później między katolikami a innowiercami sprzyjały rozkwitowi bestialstwa. „Szczytne” cele usprawiedliwiały najgorsze potworności.
Okres supremacji chrześcijaństwa, idei prawa i sprawiedliwości, sprzyjał najgorszego rodzaju psychopatom, fanatycznie oddanym idei, a dzięki temu realizującym swoje chore fantazje. Jeśli ktoś widział dawne narzędzia tortur, ten wie, o czym mówię. Toż to spełnienie mrocznych pragnień dewiantów z horroru Hostel. Patrząc na te narzędzia czuć zło. Ich użytkownicy w niczym nie różnili się od nazistowskich czy komunistycznych katów. Przyświecała im tylko inna idea. Szczytne ideały chrześcijańskie obrócone w jakiś diaboliczny żart.
Pochylając się na dawnymi epokami warto też przyjrzeć się sztuce średniowiecznej czy też kontynuującej to dziedzictwo sztuce barokowej, która dostarczała ludziom wyrafinowane opisy okrucieństwa pod przykrywką przeżyć religijnych. Rozważania dominikańskie o męce Chrystusa przebijają po stokroć Pasję Mela Gibsona. A takiego obrzydliwego horroru, jaki możemy oglądać na 12 obrazach Martyrologium romanum w katedrze w Sandomierzu, jeszcze chyba nikt nie zrealizował.
Pamięć jednostki jest zbyt krótka, by ogarnąć i wyobrazić sobie to, co działo się przez parę tysiącleci. Wychowawczyni karcąca mnie za nakręcenie horroru mogła więc śmiało prawić mi morały o cywilizacji śmierci, przed którą przestrzegał papież. Dzisiaj jednak już jestem trochę bardziej wykształcony i wiem, że od zawsze nasz świat, na którym od zawsze śmierć zbiera swoje żniwo, jest właśnie cywilizacją śmierci. I niestety 2000 lat chrześcijaństwa były dla tej cywilizacji bardzo płodne. Niech symbolem będzie śmierć w koronie znana z obrazów religijnych z okresu kontrreformacji.
Owszem można napiętnować kulturę śmierci, ale trzeba pamiętać, ile się dla niej zrobiło, a nie odcinać się od niej tylko ze względu na słabą pamięć owieczek.
A ludzką wyobraźnię i tak będzie rozpalać widok krwi i jej żądza. Ludzie będą chodzić na wystawę Human body i podziwiać piękno ludzkiego ciała, gorliwi katolicy będą przeżywać uniesienia religijne przy Pasji Gibsona, cała Polska będzie żyła sprawami domniemanych lub rzeczywistych zabójczyń dzieci. Ludzie będą zastanawiać się, jak to naprawdę było. Ich fantazja będzie podsuwać najrozmaitsze brutalne obrazy, jak to mogło być. A w sercach będzie się rodzić żądza zemsty, krwawej zemsty, i nienawiści prowadzącej do brutalnych aktów. Żyjąc z takimi wizjami, nie trudno się domyślić, jakie uczucia rodzą się w tych umysłach.
Dlatego może więc czasami warto uzmysłowić sobie to, do czego nie chcemy się przyznać. Stanąć przed lustrem i powiedzieć, „tak, ja też jestem zdolny do okrucieństwa, we mnie też siedzi skurwysyn, który czeka na pretekst, mało szczytny lub bardzo szczytny, by dać ujście krwawym żądzom”. Może warto od czasu do czasu włączyć fikcyjną jatkę na ekranie. Uświadomić sobie własne wizje i spojrzeć na nie z boku.
Wszystko to po to, żeby doznać swego rodzaju katharsis – oczyszczenia tych mrocznych uczuć, by znalazły one odpowiednie miejsce w naszym życiu, a nie podświadomie rozpalały nasze umysły w realnym życiu czy w realnych sprawach.
Bowiem człowiek, który realizuje krwawe wizje na taśmie filmowej lub papierze – jest artystą, wizjonerem. Ale człowiek, którego te same wizje prześladują w rzeczywistości i tu daje ujście swoim instynktom – jest psychopatą. 
Francesco

Jeśli spodobał Ci się artykuł, to zapraszam na mojego Facebooka, gdzie na bieżąco informuję o moich akcjach:


Performance "Ghostface" w Krakowie, szczegóły na:

wtorek, 26 marca 2013

Święty Judasz


Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni; nie potępiajcie, a nie będziecie potępieni; odpuszczajcie, a będzie wam odpuszczone.
 (Łk 6,37).
                          
„Judosie, pol-ze sie!” tak krzyczały dawniej dzieci w Wielki Czwartek, kiedy rozpalano pokaźne ognisko z kukłą Judasza na środku. Zwyczaj ten, o którym właśnie czytam w książce Moje Sułkowice Jana Szczurka, sam dobrze pamiętam z dzieciństwa, kiedy bywałem w czasie świąt wielkanocnych w wspomnianej miejscowości. Palenie Judosa było także i dla mnie jedną z najciekawszych atrakcji świątecznych. Koszyk do święcenia czy pisanki nie były w stanie zapewnić takiej samej radości czy emocji. Równe podniecenie mogłem tylko poczuć, słuchając o realistycznym misterium męki pańskiej w Kalwarii Zebrzydowskiej lub o krzyżowaniu na własne życzenie katolików w Filipinach. I chociaż zamiłowanie do makabrycznej fikcji gdzieś tam pozostało, to jednak mój stosunek do opisywanego obrzędu, jak i do samej postaci Judasza znacznie się zmienił.
Samo zjawisko palenia Judasza inspiruje do poruszenia kilku tematów. Co ludowa obrzędowość ma w takim wypadku wspólnego z chrześcijaństwem? Czy można tłumaczyć, że coś ma wartość tylko dlatego, że jest przejawem tradycji? Ale w tym artykule bliżej zajmę się czymś innym, a mianowicie samą postacią Judasza Iskarioty.
Judasz Iskariota przez wieki nie miał dobrej opinii, dopiero w ostatnich latach niektórzy teologowie czy humaniści postanowili spojrzeć na niego łaskawszych okiem, próbując w nim dostrzec postać tragiczną, którego historia jest zbyt mętnie opowiedziana, żeby wydawać radykalne sądy, jakie ciążą nad nim od wieków (szczególnie polecam wywiad z ks. prof. Wacławem Hryniewiczem Judasz, przyjaciel Jezusa?, opublikowanym 18 IV 2006 wraz z Ewangelią Judasza w Gazecie Wyborczej).
Złą prasę Judaszowi zapewnili już sami ewangeliści, szczególnie zaś (podobno najbardziej umiłowany przez Chrystusa) Jan, czyli de facto poważny rywal Judasza o względy Jezusa. 
Ewangelista Jan wkłada w usta Chrystusa słowa wskazujące, że Judasz jest „synem zatracenia” (J 17,12) i „diabłem” (J 6,70). Sam zaś nazywa go „złodziejem” (J 12,6). Nie lepiej opisuje Judasz inny apostoł, Mateusz, pisząc: „Wprawdzie Syn Człowieczy odchodzi, jak o Nim jest napisane, lecz biada temu człowiekowi, przez którego Syn Człowieczy będzie wydany. Byłoby lepiej dla tego człowieka, gdyby się nie narodził” (Mt 26,24).
I tak przez wieki Judasz był kojarzony z wszystkim co najgorsze. Był synonimem łajdaka, zdrajcy, a nawet potępieńca. Można byłoby napisać pokaźną pracę na temat postrzegania Judasza w kulturze. Dla zobrazowania tego myślenia przytoczę tu jeszcze tylko obraz, jaki tworzy Jakub de Voragine (1230-1298), który w swojej Złotej legendzie, będącej przez wieki źródłem wyobrażeń ludzi o świętych chrześcijańskich, poświęca całkiem spory fragment o Judaszu przy okazji żywota apostoła Mateusza.
Jakub, najprawdopodobniej za Bedą Czcigodnym, opowiada domniemane losy Judasza, które są pasmem zła i występku. Już matka Judasza miała sen, że urodzi „syna potwornego, który ma stać się przyczyną zguby naszego szczepu [żydów oczywiście – F]”. Rodzice pozbyli się urodzonego dziecka, wkładając go do koszyka i rzucając na fale [Diabelska wersja Mojżesza]. Małego Judaszka znalazła królowa wyspy Iskariot. Tam razem ze swoim mężem wychowywała go z miłością. Problemy zaczęły się, gdy na świat przyszedł prawdziwy syn królowej. Od małego Judasz wyzywał i bił swojego młodszego brata. Gdy w końcu prawda o jego nieznanym pochodzeniu wyszła na jaw, Judasz zabił swojego przyrodniego brata i uciekł do… samego Poncjusza Piłata. Jak pisze Jakub, „Piłat poznał w nim charakter podobny do swego i uczuł dlań żywą skłonność”. Następnie losy przyszłego apostoła są tożsame z losami Edypa – zabija on przez przypadek swojego rodzonego ojca i bierze za żonę swoją matkę. Gdy wszystko wychodzi na jaw, matka wysyła go, żeby prosił o wybaczenie Chrystusa i czynił u niego pokutę. Następnie opowiadana jest już historia znana nam z ewangelii. Tu cynizm autora sięga, jak dla mnie, zenitu. Tłumaczenie Jakuba de Voragine odnośnie do powodów wydania Jezusa za trzydzieści srebrników jest bowiem takie: „Na krótki czas przed męką Pana Naszego, rozgniewał się [Judasz] za to, że nie sprzedano wonnej maści, którą dano Jezusowi i która warta była trzysta groszy: bo niewątpliwie zamierzał przywłaszczyć sobie tę sumę. Poszedł więc do żydów i sprzedał Chrystusa za trzydzieści srebrników”. Esencją zaś pogardy, nienawiści i pychy w stosunku do Judasza jest fragment dotyczący jego śmierci: „I powiesił się na drzewie, i ciało jego pękło przez środek, i wszystkie jego jelita rozlały po ziemi. Nie oddał ich przez usta, bo usta nie mogły być zbezczeszczone, ponieważ miały zaszczyt dotknąć chwalebnej twarzy Chrystusa. Umarł w powietrzu, ponieważ obraziwszy aniołów w niebie i ludzi na ziemi, zasłużył, by zginąć między niebem a ziemią”.
Jakub de Voragine, inni hagiografowie czy pisarze (zob. np. Dante) uprawiali dosyć swawolną i radosną twórczość jeśli chodzi o domniemane działania, motywy i późniejsze (w tym pośmiertne) losy Judasza. Nie widzę więc przeszkód, żeby samemu puścić wodze fantazji i spróbować zastanowić się, jak to było naprawdę.
Podczas rozmów o Judaszu najczęściej pojawia się kwestia „dlaczego zdradził?” i to jest kluczowe zagadnienie rozpatrywane odnośnie do tej postaci. Dawniej popularne było stwierdzenie, że Judasz wydał Jezusa przez chciwość. Dziś ta teoria jest raczej niepopularna. Słynne 30 srebrników stanowiło zbyt małą wartość, żeby Judaszowi, biorąc pod uwagę, że był tak wyrachowany, się to opłaciło. Obecnie popularna jest za to teoria, że Judasz zawiódł się na Jezusie. Traktował Proroka jako przywódcę narodowo-religijnego i gdy zorientował się, że Chrystus nie ma zamiaru walczyć z Rzymianami i dla Niego ważniejsze jest królestwo nie z tego świata niż los swojego narodu, postanowił Go wydać. Z kolei w gnostyckiej Ewangelii Judasza pojawia się teoria, że Judasz wydał Jezusa na polecenie Jego samego. Judasz był tylko godny, by zrozumieć tajemnicę śmierci – odejścia ze skażonego świata, stworzonego przez boga-szatana, i pójścia do prawdziwego Boga, który objawia się tylko wybranym.
Mi samemu trudno dociekać, jakie były powody zdrady. Czy to w ogóle była zdrada czy fatalna pomyłka (istnieje również takie prawdopodobieństwo, to co się dzieje podczas ostatnie wieczerzy budzi sporo wątpliwości). W swoich rozważaniach stwierdziłem, że uwaga jest skoncentrowana na niewłaściwym problemie. Pytanie „dlaczego Judasz zdradził?” wydaje mi się w pewnym sensie niezasadne, ponieważ w historii pasyjnej praktycznie każdy zdradził lub zawinił wobec Jezusa. Jezus został zdradzony przez lud, który jeszcze niedawno Go wielbił, został zdradzony przez Piłata, który bezprawnie wydał na niego wyrok, ulegając presji opinii publicznej. Wreszcie został zdradzony i opuszczony przez najbliższych, apostołów – najpierw usnęli wszyscy, gdy prosił ich, żeby z Nim czuwali, a potem uciekli i pochowali się, bojąc żydów. Mamy też słynną scenę zaparcia się Piotra. Cóż, ktoś może powiedzieć, „ale to przez Judasza Go złapali”. Owszem obraz taki wyłania się z Biblii, ale chyba nie trudno zauważyć, że złapanie Jezusa nie stwarzało takich problemów, jak choćby polowanie na ibn Ladena. Jezus, którego otaczały tłumu, bez problemu zostałby schwytany w krótkim czasie bez pomocy Judasza.
Uważam więc, że ta zdrada, jak zresztą zdrada wszystkich uczniów, z wyjątkiem wiernego Jana, ma charakter symboliczny. Pokazuje słabość człowieka, ułomność jego uczuć, postanowień i starań.
Pytanie, które dla mnie jest najważniejsze i prowadzi mnie do kluczowych wniosków jest: „dlaczego Judasz zabił się po zdradzie?”, a nie „dlaczego zdradził?”. I tu wkraczam na pole własnych interpretacji. I proponuję wam czytelnicy na chwilę sięgnąć do swoich wspomnień i zastanowić się, czy zdradziliście lub nieodwracalnie zraniliście, zrobiliście kiedyś krzywdę przyjacielowi, komuś z rodziny, bardzo bliskiej osobie (nie chcę tu pisać – żonie, mężowi, by nie skupiać się na najczęstszym seksualnym motywie zdrady, bo nie o to mi tu chodzi). A teraz zastanówcie się nad waszą zdradą lub krzywdą w stosunku do osób wam obojętnych, obcych lub wrogich. I sami przypomnijcie sobie, czy was ktoś nie skrzywdził. Jak to wyglądało ze strony osoby, która was kochała, a jak ze strony osoby, która okazała się względem was fałszywa?
Moje doświadczenia podpowiadają mi, że zdrada czy krzywda wobec wroga czy osoby obojętnej, jeśli nie jesteśmy psychopatami, to owszem przynosi ze sobą moralnego kaca, wyrzuty sumienia, ale nie są to uczucia, które by nas długo prześladowały, a tym bardziej prowadziły do skrajnych działań, w tym samobójstwa.
Zupełnie inaczej wygląda sprawa, gdy zranimy, zdradzimy osobę dla nas bliską i ważną. Próbujemy naprawić błąd, prosimy o wybaczenie, ale często sami nie umiemy sobie tego wybaczyć. Gdy błąd zaś jest nie do naprawienia, sami chcemy siebie ukarać, odpokutować to.
I tak moim zdaniem jest z Judaszem. Gdyby Jezus był jego wrogiem, gdyby był mu obojętny, gdyby Judasz był takim najgorszym draniem, jakim się go przedstawia, to nie miałby zbyt długo wyrzutów sumienia (lub w ogóle by ich nie miał), nawet gdyby wiedział, że doprowadził Go do śmierci. Moje rozumowanie prowadzi do wniosku, że Judasz bardzo kochał Jezusa i dlatego gdy uzmysłowił sobie, co naprawdę zrobił, postanowił wymierzyć sobie najsroższą karę. I skutecznie mu to się udało. Zabić się, gdy doprowadziło się do śmierci osobę kochaną – to za mało. Nie napisać usprawiedliwienia, wiedząc, że są apostołowie, którzy skutecznie oczernią go, to już dużo (śmierć i wieczna niesława), ale to wciąż za mało. Gdy zabiło się przyjaciela lub jeśli wierzy, że zabiło się samego Boga, to trzeba skazać się na wieczne potępienie, o którym nie raz mówił Nauczyciel. Tak, to wystarczająca kara, którą z pełną odpowiedzialnością wziął na siebie Judasz.
I plan Judasza częściowo się udał – zabił się, jest okryty niesławą, wielu twierdzi, że jest potępiony. Ale ja mam nadzieję, że po śmierci spotkał się z Tym, którego kochał i pojednali się z sobą. Widzę tu zbyt wielką miłość.
A dla mnie opowieść pasyjna jest prawdziwą, piękną, ale bardzo smutną opowieścią o ludziach i ich tragicznym losie. Jest również dla mnie opowieścią o milczeniu, zbyt odległego od nas, Boga (piszę to, żeby było jasne moje poglądy). To jest historia o tym, jak zagubiony i nieszczęśliwy jest człowiek. Każdy – faryzeusze, Piłat, apostołowie, gapie, w końcu Judasz i… Jezus. „Jestem tylko nędznym kuglarzem w tej farsie cieni”, mógłby za jedną z postaci Bergmana powiedzieć każdy z bohaterów tej tragicznej historii. I pomimo że każdy z tych bohaterów jest żałosny w swojej ludzkiej nędzy, to jednocześnie każdy z nich jest dla mnie jakoś święty. Każdy człowiek jest dla mnie święty, w tym znaczeniu, że każdy kiedyś dojdzie do jakiejś doskonałości, wiecznego spełnienia. Bo w swojej prywatnej teologii mam nadzieję, że każdy z ludzi i nie ludzi, po różnych przejściach, zrozumieniu swoich błędów, odpokutowaniu, naprawieniu, dostąpi stanu wiecznego spokoju, każdy na swój sposób. Nikt nie będzie potępiony.  Czyli każdy będzie świętym. Także nasz nieszczęśliwy Judasz. Święty Judasz? Tak. Patron potępionych i przeklętych. A dla mnie osobiście ten, który najbardziej spośród uczniów pokochał Jezusa. W sposób w jaki człowiek kocha człowieka, miłością ułomną, zagmatwaną, ale piękną.
Francesco
https://www.facebook.com/Francescoformatbezf

Collage i opis akcji street artowej (wkrótce): Chrystus i święty Judasz (patron przeklętych i potępionych)

piątek, 8 lutego 2013

Świat zza krat...




W związku z różnymi wątpliwościami zaznaczam, że tekst jest oparty na wydarzeniach jak najbardziej autentycznych.

Dopóki istnieć będzie, mocą praw i obyczajów, potępienie społeczne, które w pełni rozwoju cywilizacji stwarza sztuczne piekła i ręką ludzką wikła przeznaczenie […] książki takie ja ta mogą być użyteczne.
Motto do Nędzników Wiktora Hugo
  
„Świat zza krat nie taki kolorowy, by nienawidzić psów miałem powód nowy”. Tak brzmi początek piosenki Nienawiść hip-hopowego składu Hemp Gru. Większość tzw. normalnych osób śmieszą, żenują takie teksty czy powypisywane hasła JP i CHWDP na murach.  Perspektywa odbioru takich komunikatów zmienia się jednak bardzo po bliższym kontakcie z policją, prokuraturą, sądem czy ogólnie pojętą władzą. Wtedy w takich hasłach dostrzega się przede wszystkim wyzwanie rzucone opresyjnej władzy.
Świat, który ja zobaczyłem zza krat, też nie był kolorowy. Ten krótki, lecz intensywny epizod, na trwałe zrył mi psychikę i przyczynił się do przewartościowania wielu poglądów. Ale do rzeczy…
Miejsce akcji: areszt 48-godzinny (tzw. dołek)
Policjant przyjmujący do aresztu rozkazuje: „Oddać plecak, dokumenty, proszę wyciągnąć sznurek z bluzy, sznurówki z butów. Rozebrać się do naga, nachylić się” (żeby mógł zaglądnąć do dupy). Nie da się przemycić niczego, co mogłoby ulżyć w ascetycznej celi. Jeśli ktoś myśli, że w rozpaczliwej sytuacji, w której się znalazł, zamiast piekła zniewolenia, może wybrać chociaż wolność śmierci, temu te nadzieje są odbierane na początku.
Jest noc, w drodze do celi pytam: „Jak z toaletą, bo mam problemy z pęcherzem”. „Będziesz lał do śmietnika” – odpowiada cynicznie klawisz – „trzeba było być dobrym obywatelem”. „Skąd pan wie, jakim jestem człowiekiem?”.
Duszna cela: trzy prycze, poduszka, koc, przykręcony do podłogi stolik i trzy stołki. W rogu sufitu kamera monitoringu, dwóch współwięźniów. „Cześć” – „Cześć” – „Jak trafiłeś?”

Opowiadam swoją historię:
Sprawa rodzinna. Długa historia. 4 lata temu moja obecna żona (nazwijmy ją K.) odeszła od byłego męża (nazwijmy go M.). Pewnego dnia przelała się czara goryczy: przemoc psychiczna i fizyczna, próby ubezwłasnowolnienia. Tego było za dużo. Znikąd pomocy. Rozmowy i walka o swoje podstawowe prawa z mężem nie przynosiła skutku. Sprawa robiła się na tyle poważna, że K. z niechęcią, po namowach w ośrodku interwencji kryzysowej, postanowiła pójść z tym na policję. Złożyła zeznania. Sprawa jednak się rozmyła. A policjant przyjmujący zgłoszenie (nazwijmy go Ch., zapamiętajcie go) namawiał ją potem do wycofania zgłoszenia przestępstwa.
K. wkurzyła się i sama wyniosła się z domu, nie mogąc nic praktycznie zrobić. Zostawiła wszystkie rzeczy i uciekła z mieszkania, do którego ona miała główne prawa (mieszkanie nie było własnościowe, stąd całe późniejsze zapętlenie prawne z tym związane). Przez 4 lata nie mogła wrócić do swojego mieszkania. W żaden prawny sposób nie dało się M. stamtąd usunąć, a on nie płacił czynszu, rachunków, dewastował mieszkanie. Wszystkie koszty ponosiła K. Po poradzie prawnika w końcu K. wybrała się do mieszkania wraz ze mną, swoją mamą i kuzynem (ochroniarzem) w celu wymiany zamków w mieszkaniu i przekonania M. do podpisania dokumentu, w którym zrzeka się prawa do mieszkania i zabiera swoje rzeczy (podkreślam, że była to rada adwokata).
Po przyjściu do mieszkania (upewniliśmy się, że nie ma nikogo), wymieniliśmy zamki, a potem K. zadzwoniła do M., że jesteśmy w mieszkaniu i żeby przyszedł. Drzwi otworzyła mu matka (kobieta 70-letnia). M od razu rzucił się na nią, krzycząc „Wypierdalaj kurwo”. Ja i kuzyn zareagowaliśmy natychmiast, podbiegając do kolesia i próbując go najpierw odciągnąć, a później obezwładnić. Awantura przeniosła się na korytarz. Nie udało się M. obezwładnić ani namówić, żeby się uspokoił i załatwił sprawę po ludzku. M. panikował, krzyczał „Napad, policja”. Sąsiedzi zaczęli wychodzić na korytarz. Z ich perspektywy wyglądało to tak, że dwóch facetów okłada trzeciego (swoją drogą dwa razy większego od nich). Moment krytyczny tej sytuacji to chwila, kiedy kuzynowi puściły nerwy i wyciągnął, ku zdumieniu wszystkich, spluwę i zagroził, że wystrzeli, jeśli się M. nie uspokoi (dużo później dopiero okazało się, że to gazówka). Już wiedziałem, że mogą być kłopoty. Sąsiedzi zadzwonili pierwsi po policję, a kuzyn uciekł. Zostaliśmy w trójkę, czekając w mieszkaniu na policję. Po przyjeździe dwóch wyjątkowo ciężko myślących policjantów, którzy w ogóle nie chcieli nam wierzyć, zawinięto nas (mnie w kajdankach) na komisariat i dołek.
Przejebana historia.

Pierwsza noc na dołku jakoś przeleciała. Trochę snu, trochę rozmów z współwięźniami. Rano śniadanie w postaci dwóch kromek suchego chleba i serka topionego (bez sztućców). Uczę się, jak robić nóż z papierowej tacki. Po śniadaniu minuty dłużą się niemiłosiernie. Najgorsze zaczęło się, jak zostałem w celi sam. W miarę często wzywam za pomocą dzwonka klawisza i mówię, że muszę iść do toalety. Ze stresu dostałem biegunki. Pomimo wcześniejszych sarkazmów okazało się, że przynajmniej nie ma większych trudności z pójściem do kibla. Chociaż ciągle jestem tam poganiany. Sam kibel obskurny, nie da się siąść. Drzwi oszklone, muszą być uchylone. W samej łazience oczywiście kamery. Ta chwila wyjścia z celi, żeby się odlać lub wysrać, a potem móc skorzystać z umywalki, daje wytchnienie jak aqua park po tygodniu pracy. Koło umywalki zobaczyłem latającego owada. Często takie przylatywały do mnie do domu. Nazywałem je panami zielonymi stworkami. Zawsze je lubiłem. Na jego widok rozpłakałem się. Jakiś cień natury w betonowym świecie, gdzie z wysoko położonego pod sufitem okna (zresztą całego zakratowanego) nawet nieba nie widać. Poczułem się, że spotykając tu tego stworka, jakbym spotkał przyjaciela lub samego Boga. Zresztą na roztrząsanie kwestii egzystencjalnych i metafizycznych poświęcam większa część czasu w areszcie. Całe moje postrzeganie świata zaczyna się zmieniać.  
Czas w celi jednak dłużył się coraz bardziej. Nie pomagały wyjścia do kibla. Płakałem, krzyczałem, odchodziłem od zmysłów. Nie mogłem zrobić nic. Najgorsza była świadomość, że nie wiem, co u mojej żony. Ostatni raz widziałem ją, jak zabierali nas suką na dołek. Siedziała zresztą tak, że nie mogłem nic do niej powiedzieć. A w celi często myślałem, jak ona się czuje, co ona przeżywa, czy się zobaczymy, jak skończymy. Strasznie cierpiałem, a wiedziałem, że w historii ludzie cierpieli gorzej. Cóż to za pierdolony świat, że człowiek człowiekowi gotuje taki los. W państwie prawa czułem się pozbawiony wszelkich praw. Na dołku udowadnia się człowiekowi, że jest gównem.
Chodziłem w kółko po celi, płacząc, gadając sam z sobą, modląc się, dostrzegając, jaki to jest skurwysyński świat. Próbowałem chociaż złagodzić sytuację, żeby nie zwariować (zresztą nie wiem, chyba w zasadzie wtedy zwariowałem). Proszę klawisza o jakąś książkę. Tym razem jest facet, który nawet okazuje jakieś ludzkie uczucia, pyta, co robiłem, co studiowałem, chwilę zamienia ze mną rozmawia. Ale książki nie ma. Jedyne, co może przynieść, to stara gazeta plotkarska. Dobre i to. Nie da się tego czytać, zaczynam więc rozmawiać ze zdjęciami celebrytów. Zawsze to jakieś złudzenie, że nie gada się samemu ze sobą.
Znowu dzwonię po klawisza. Pytam, co u żony, jak się czuje. Pomimo cienia życzliwości, którą dostrzegam w jego oczach, mówi, że nie może udzielić informacji. „Może pan chociaż jej powiedzieć, że ją kocham” – „Nie” – „To może niech pan teraz jej przekaże tę gazetę, już przeczytałem” – „Nie mogę. Musi sama poprosić”.
Gdy mój odjazd w celi przekroczył już wszelkie granice (jednak jak się człowiek uprze, to można sobie rozwalić głowę o ścianę), przeniesiono mnie do celi z ludźmi. Jakaś ulga. Był tam niejaki Z. – bardzo poczciwy facet, nawet nie wiedział, za co tu trafił. Wylegitymowali go, bo pił piwo pod sklepem, okazało się, że był poszukiwany (ale nie wiadomo za co, bo był z innego województwa i nie mieli dostępu do szczegółowych danych). Podejrzewa, że to stara sprawa za alimenty. Zresztą odsiedział to. A alimenty płacił, tylko bez dokumentacji dawał kasę, no a dawna żona z nowym gachem wrobili go. Teraz ma nową żonę i malutką córeczkę. O siebie się nie martwi, ale przejmuje się bardzo co będzie z jego bliskimi.
No właśnie, to jest najgorsza myśl na dołku, nie wiadomo, co z bliskimi. Z. bardzo wspierał mnie na duchu, rozmowy z nim pomogły przetrwać drugą noc (swoją drogą klawisze [wyjątkowo kurewska zmiana] nachodzili nas w nocy, że mamy leżeć, a nie siedzieć). Nie wiem, co z nim się stało, mam nadzieję, że go wypuścili i wrócił do swojej rodziny. Bardzo poczciwy człowiek.
Przed nadejściem drugiej nocy wzięli mnie jeszcze na przesłuchanie. Było to trochę jak wybawienie. Nadzieja, że coś się dowiem, co będzie ze mną. Koledzy spod celi mówili, że pewnie będzie sprawa sądowa, a do tego czasu albo nadzór policyjny, czyli stawianie się co jakiś czas na komendzie, albo sanki, czyli trzymiesięczny areszt w normalnym więzieniu. Przesłuchanie wiązało się z jazdą na drugi koniec miasta. Wyrwanie się na chwilę z celi. Jazda suką, znowu w kajdankach. Ale widzę przez szybę znajome ulice, słyszę radio w samochodzie. W życiu nie myślałem, że odgłos przypadkowej muzyki, widok tramwajów, może mi sprawić taką radość. Komisariat, dwóch psów z dochodzeniówki. Przesłuchujący ostro. Wydobywa wszystko, co chce. Próbuję nie wspominać o broni. W końcu mówię wszystko o kuzynie, który uciekł (już wiem, że jestem chujem, a nie bohaterem; w czasie wojny, po krótkich torturach, wyśpiewałbym wszystko; mam tylko nadzieję, że nie wydałbym najbliższych. W końcu „kuzyna” widziałem drugi raz w życiu, a to on narobił kłopotów – próbuję się tłumaczyć przed sobą).
Obok niego siedzi drugi policjant, ciągle się śmieje i wrzuca ironiczne stawki. Gdy opowiadam o kontekście całego wydarzenia, to mówi, że dobrze wie o tamtych wydarzeniach sprzed 4 lat, bo to on przyjmował te zgłoszenia (tak to wspomniany wcześniej Ch.) Mówię, że w takim razie wie, jak było. On, że wie, ale nic nie udowodniono. Śmieje się dalej. Unoszę się honorem i mówię, że jako stróże prawa powinni być honorowi, bronić słabszych – kobietę, a nie bydlaka, który jej urządził piekło. Z drugiej strony totalny cynizm. Już wiem, co to jest prawdziwa męska kurewska szowinistyczna świnia. W jednej chwili zrozumiałem cały gniew feminizmu.
Pytam o swoją żonę. Dlaczego ją też zawinęli. Ona nic nie zrobiła. Nie uczestniczyła w szamotaninie. Stała z boku, parę metrów dalej. Chuj z tym i na nią skurwiele znaleźli paragraf. W rozmowę wdaje się jeszcze trzeci pies, który szydzi, że trafię na sanki i czeka mnie cwelowanie.
Czuję się totalnie poniżony.
W ramach atrakcji zdejmują moje odciski palców i robią zdjęcia z numerem (zupełnie jak na amerykańskich filmach). Po wszystkim znowu  do suki i powrót na dołek. Czuję się wyczerpany. W dołkowej poczekalni czekam na ponowne przyjęcie. Jest kolejka. Oprócz mnie przywieziono bezdomnego. Policjanci mówią między sobą, że się opił i leżał na środku jezdni. Potem szydzą z niego, naigrywają się, wyśmiewają się, że kurewsko śmierdzi. Skurwysyństwo w tym miejscu przekracza wszelkie granice. Pozory mylą. Totalne odwrócenie tego, kto jest dobry, a kto zły. Mimo że czuję strach przed skurwielami, zbieram się na odwagę i mówię: „Zostawcie go w spokoju. To jest człowiek”. Śmiechy, sarkazmy. „Jak tak go lubisz, to damy ci go do celi”.
Okazuje się jednak, że wracam do swojej celi (tam gdzie był Z.). Ze względu na stan higieny bezdomny trafia do pojedynczej celi. Idąc korytarzem, krzyczę, mając nadzieję, że moja żona mnie usłyszy: „Kocham Cię K.”. Klawisze śmieją się szyderczo (tak, chyba nie rozumieją co to miłość). Ja przynajmniej wiem, że nawet, jeśli sczeznę w pierdlu albo zabiję się przy najbliższej okazji, to dla tych paru lat miłości warto było. Po wrzuceniu do celi słyszę jeszcze docinki na temat skarpetek w kaczuszki i podkoszulka blackmetalowego.
W nocy wpadam w histerię. Uświadamiam sobie, że u teściowej zostały pies i dwa koty. Nie ma kto ich wyprowadzić, same mogą nie dostać się do jedzenia. Jak wylądujemy wszyscy na sankach, to zginą w męczarniach. Nomen omen psów to gówno obchodzi.
Trzeci dzień na dołku. Po śniadaniu wiozą mnie na komisariat i do prokuratury. Na dołek już tego dnia nie wrócę. Albo wypuszczą na wolność albo na sanki. Oddają mi plecak, w momencie, gdy wręczają mi sznurówki od butów, wybucham płaczem. To dla mnie taki symbol, jak zostałem poniżony. Czułem się jak gówno. Wychodząc z dołka, wiem, że tutaj takie pojęcia jak humanizm, empatia, litość, miłość bliźniego i wszelkie inne piękne hasła to puste słowa. Jest tylko piekło i agresja w imię prawa. Nieludzka kara, obojętnie czy zbrodnia była czy nie.
Czas oczekiwania w prokuraturze to czas potwornego lęku i znowu płaczu. Dozór czy sanki? O dziwo tym razem trafiłem na jakiś bardziej ludzkich policjantów, przytakują mi, że to nieporozumienie i jakoś tam pocieszają.
Wizyta u prokuratora. Facet chyba jako pierwszy zdawał się rozumieć sytuację i wierzył w moją wersję, ale miał już przygotowany akt oskarżenia przez innego prokuratora i taki a nie inny materiał dowodowy. Propozycja nie do odrzucenia. Dobrowolne poddanie się wyrokowi: 1,5 roku więzienia w zawiasach. Wyrok absurdalny. Ale nie ma lepszego wyjścia. Potraktowano nas jako zorganizowaną grupę przestępczą (ochroniarz i… pracownik intelektualny, pielęgniarka, emerytka), co utrudniło skutecznie późniejszą próbę walki o uniewinnienie. Wyroku nie będę z różnych względów podawał, podam jednak artykuły, z których zostaliśmy wszyscy skazani (Art. 282 KK: Kto, w celu osiągnięcia korzyści majątkowej, przemocą, groźbą zamachu na życie lub zdrowie albo gwałtownego zamachu na mienie, doprowadza inną osobę do rozporządzenia mieniem własnym lub cudzym albo do zaprzestania działalności gospodarczej; w powiązaniu z Art. 13.  § 1: Odpowiada za usiłowanie, kto w zamiarze popełnienia czynu zabronionego swoim zachowaniem bezpośrednio zmierza do jego dokonania, które jednak nie następuje).
Podobno mieliśmy szczęście do prokuratora. Przechodził tam jakiś inny i powiedział, że on by nas wysłał na sanki. Po sprawie ściągnięto mi kajdanki. Nie mogłem się nasycić żoną oraz wolnością. Uściski, czułe słowa i pytania, jak sobie radziliśmy.
Pierwsze myśli po wyjściu z prokuratury to poczucie niesprawiedliwości, krzywdy, wściekłość, nienawiść i chęć zemsty. Potem przyszły refleksje. Że takiego piekła to nie życzyłbym nawet tym policjantom, nawet M., który wpędził nas w te kłopoty, który zrobił nam tyle krzywdy, a pozostał całkowicie bezkarny.
Według mnie w wymiarze sprawiedliwości nie może chodzić, o to, że ktoś, nawet jak jest zły, gdy dostaje się w ręce prawa, dostaje solidny wpierdol, tak żeby mu się żyć odniechciało. Zresztą co tu mówić o „naprawdę złych”, skoro na własnej skórze przekonałem się, że w więzieniach są ludzie niewinni lub po prostu poczciwi, którym coś się nie udało. Ile jest absurdalnych przepisów, za które można trafić do pierdla? Najgłośniejsze ostatnio to te za posiadanie marihuany czy jazdę po alkoholu na rowerze. To może przytrafić się każdemu.
Niestety obecnie system karny działa jako narzędzie opresji. Prawo to zwykły wpierdol od państwa, od ludzi zdemoralizowanych przez władzę. Nie ma tu miejsca na coś takiego jak humanizm czy humanitaryzm. W obecnym układzie więzienia nie służą, żeby pomóc ludziom wejść na dobrą drogę, naprawić ich. Więzienie może tylko zdemoralizować. Więzienie ma zniszczyć ludziom życie. Po więzieniu człowiek ma jeszcze większe problemy z poradzeniem sobie w rzeczywistości. Po więzieniu jest trudniej wrócić do normalnego życia, nawet gdy wcześniej było się szanowanym obywatelem. A co dopiero wyjść z więzienia, kiedy rzeczywiście miało się coś na sumieniu. Próba podjęcia uczciwego życia jest uniemożliwiania przez obecny system. Mało kogo interesuje prawda, chęci, przemiana. Liczy się wyrok, który utrudnia relacje
i wykonywanie normalnej pracy. Człowiek po więzieniu często nie ma innej drogi niż występek i gorycz w sercu, która nakręca nienawiść i chęć zemsty.
Dopóki nie zmieni się myślenie rządzących, policjantów, prokuratorów, sędziów i zwykłych ludzi, dopóty więzienia będą miejscami kaźni budowanymi w majestacie prawa. A są to miejsca kaźni. Wystarczy zainteresować się tematem, artykułów na temat rzeczywistości więziennej nie brakuje. Więzienie powinno być ostatecznością, gdy nie ma nadziei na moralną poprawę człowieka, gdy inne środki zawodzą i dany człowiek stanowi permanentne zagrożenie dla otoczenia.
I nie chodzi mi o bezkarność, lecz o złe skutki obecnego systemu. Jedni dostają od państwa wpierdol nie wiadomo za co, a drudzy mogą latami znęcać się nad innymi i nie ponoszą z tego tytułu żadnej odpowiedzialności. Ba, osoby doznające przemocy, często nie są w stanie otrzymać skutecznej pomocy (przykład K. i M.) i ich walka o godziwe, normalne życie jest skazana na porażkę. Życie w cieniu oprawcy to ciągła, frustrująca walka o swoje podstawowe prawa. Nieskuteczna może prowadzić do przedsięwzięcia bardziej konkretnych środków. A to może się skończyć odwróceniem ról, jak pokazuje opisany przykład.
Polska sprawiedliwość jawi mi się jako bezduszny spis nic nieznaczących praw, często niemających nic wspólnego z dobrem, moralnością czy jakąkolwiek etyką.
Jako epilog tej historii przytoczę zdarzenie, które miało miejsce dwa dni po wyjściu z aresztu. Wróciłem do pracy, do swojej despotycznej szefowej. Od roku byłem terroryzowany psychicznie. Po przeżyciach na dołku, gdy ona jeszcze zaczęła mnie traktować jak gówno, moja psychika nie wytrzymała. Dostałem ataku padaczki i histerii. Musiałem potem podjąć leczenie psychiatryczne i było parę chwil, gdy byłem krok od samobójstwa.
Nie upominałem się o karę, lecz wskazywałem wyższym przełożonym, że po prostu trzeba z tym skończyć. To jest zło. Żadnej reakcji. Wiem, że osoby, który przyszły na moje miejsce przeżywają to samo. I tak będzie aż stanie się jakaś tragedia.
A gdyby tylko ta pani wypaliła jointa (co myślę, że odświeżyłoby pozytywnie jej umysł), to dostałaby wyrok i zrobiłaby się z tego afera. To by było zło.
Hipokryzja. Zło i dobro w tym systemie nie istnieje.
Marzy mi się świat, gdzie na takie trudne sprawy patrzy się przez pryzmat empatii i wnikliwej analizy, a nie przez pryzmat oceny odmierzanej bez namysłu od skrzywionej linijki bezdusznego prawa.
No i marzy mi się świat bez krat, bez więzień. Gdzie w kryminaliście dojrzy się człowieka. Świat, w którym będziemy budować społeczeństwo oparte na większej wzajemnej miłości i empatii. Gdzie analizuje się, jak zapobiegać różnym przestępstwom. A nawet, gdy ktoś zejdzie na złą drogę, to próbuje się dostrzec, co jest nie tak i jak mu pomóc. A kara, jeśli już rzeczywiście będzie konieczna, niech nauczy czegoś człowieka i będzie przebyta z pożytkiem dla innych ludzi. Jednocześnie chciałbym, żebyśmy byli wyczuleni na zło i umieli sobie z nim radzić na co dzień, w sprawach, w które nie ingeruje prawo: nadużywanie władzy, pogarda dla drugiego człowieka, intryga, nienawiść, donosicielstwo. Jak się okazuje to może kogoś zabić lub doprowadzić do tragedii. A to, że nie jest to ujęte w kodeksie karnym, nie oznacza, że to nie jest złe. To jest złe, w przeciwieństwie do mnóstwa absurdalnych zapisów tego nieszczęsnego kodeksu.
Te i inne refleksje nachodzą mnie już od dwóch lat. Wiele rzeczy przywołuje okropne wspomnienia. W tym tygodniu byłem na ekranizacji Nędzników w kinie. Ucieszyłem się, że ta powieść na nowo może zagościć w kulturze popularnej. Wierzę, że rola takich książek jest nie do przecenienia. Że taka książka jak Nędznicy zmieniała świadomość ludzi, zmuszała do myślenia i omawiania różnych problemów, a nie przyjmowania zastanych kwestii jako rzeczy naturalnych. Książka, która pomogła odrzucić czarno-białe widzenie świata. Pomimo że dużo jest do zrobienia, to jednak przez te 150 lat wiele zmieniło się w postrzeganiu spraw przestępstwa, kary, nędzy, wyzysku i więziennictwa. Dzisiaj pod tym względem to trochę lepszy świat. W naszej kulturze zniknęły galery, tortury, kara śmierci.
A sam film kończy się dosyć naiwnie i łzawo. Mimo to zapadła mi w serce jedna z ostatnich filmowych kwestii: „Kto pokochał naprawdę bliźniego, ten ujrzał twarz Boga”.

Kto pokochał złodzieja, bandytę, policjanta, mordercę, swojego własnego oprawcę, i zapłakał nad nim – ten ujrzał twarz Boga.
Francesco
https://www.facebook.com/Francescoformatbezf

Collage by F(F-F) na podstawie: E. Munch, Ulica w Asgardstrand i King Crimsom, Epitaph

środa, 9 stycznia 2013

Zbrodnia i Kara


Odkąd wystawiono w galerii moją pracę Daję wam tylko to, czego pragniecie (poniżej) zastanawiam się, czy aby nie przesadziłem z opinią, że większość ludzi pragnie krwi i okrucieństwa. Może to ja tylko mam zwichniętą psychikę, a przy tym na siłę próbuję szukać wytłumaczenia dla oglądania całkowicie amoralnych filmów, gdzie pokazuje się rozłupywanie głów czy okaleczanie ciał (i nie służy to kompletnie niczemu). Mimo to chyba jednak wolę tę nieuświadomioną chęć oglądania filmów gore (nazywanych przez niektórych pornografią śmierci), niż oglądanie tego samego typu obrazków pod pozorami szczytnych haseł: edukacji, nauki, moralności itd. Bo – niestety – odnosząc się do początkowych wątpliwości, co chwilę jakieś zdarzenia świadczą, według mnie, o tym, że ludzie jednak pragną okrucieństwa i krwi, tyle że chcą się z tego jakoś usprawiedliwić i szukają do tego pretekstu, najlepiej właśnie szczytnego.
Taki pretekst może się pojawić w tak chwalebnej instytucji jak muzeum, czyli w świątyni kultury, sztuki, ogłady i tradycji, a w przypadku inspirującego mnie przykładu, w miejscu, gdzie można poobcować z chrześcijaństwem w wersji ludowej (jeśli komuś jako synonim słowa „ludowy” nasuwa się słowo „prymitywny”, to w tym przypadku trafił w sedno).
Na wystawie poświęconej w dużej mierze sztuce ludowej zgromadziły się dziś dzieci z pierwszej klasy podstawówki, dwie nauczycielki i pewna pani (nazwijmy ją Zbrodnia i Kara) prezentująca wykonane przez siebie rzeźby jasełkowe. Na tym spotkaniu nie spodziewałem się niczego, co mogłoby na mnie zrobić większe wrażenie. Tradycyjne jasełka z wykorzystaniem ww. rzeźb już widziałem, dla niektórych były one kontrowersyjne, dla mnie nie. Jakie czasy, takie obyczaje i ich urok. Czytając pisarzy dawnych, często spotykałem się z tekstami, które bywały antysemickie, antyinnowiercze czy antykobiece, cóż – taka historia.
Pomimo mojego tumiwisizmu doszło jednak do rzeczy, która mnie zbulwersowała. Pani ZiK wzięła w pewnym momencie figurkę Śmierci i Heroda i ni w pięć ni w dziesięć zaczęła psioczyć na okrutnego króla, jaki to łotr, bestia itd. Aż w końcu padła zabójcza propozycja: „Trzeba uciąć głowę Herodowi! Kto jest chętny?”. „Ja, ja, ja” – entuzjazm wśród dzieci był porównywalny z tym, gdyby Pani ZiK zaproponowała im wyjazd do Disneylandu. Jedna z nauczycielek była skonsternowana, druga podniecona. Kilkoro dzieci rzuciło się na figurki Śmierci i Heroda. Dzieci i Pani ZiK w ekstatycznej wręcz euforii ucięły głowę Herodowi. „Tak kończą mordercy dzieci, do piekła z nimi” – spektakl zakończył taki okrzyk drugiej nauczycielki, który zdawał się komentować kwestie nie tylko sceniczne, ale i te medialne (w dzisiejszą środę sprawą domniemanej matkobójczyni onanizuje się cała Polska). Potem nastąpiła prezentacja innych figurek jasełkowych oraz krótka, lecz  pełna melancholijnej zadumy, refleksja nad rzeźbami umęczonego Chrystusa.
Wszystko wróciło do normy. W zasadzie dla większości w ogóle nic nienormalnego wcześniej się nie wydarzyło. To tylko kwestia mojej psychiki i moich odczuć. A okazały się ono wyjątkowo mocne: odurzyła mnie zgnilizna wydobywająca się z pięknego naczynia. Groby pobielane. Gdzieś to już było… Hipokryzja.
Bo to, że sytuację odebrałem jako tragiczną i niemoralną, nie wynika z jakiegoś zamiłowania (co można by sądzić po tym, jakie filmy oglądam) do psychopatów i morderców dzieci, sofistycznej obrony katów, cynizmu itd., lecz właśnie ze słów Chrystusa, które gdzieś mnie tam ukształtowały (i jak na ironię w pewnym momencie doprowadziły do odrzucenia chrześcijaństwa). Piękna forma – aniołki, święta rodzina, szopki, kolorowe obrazki, uśmiechnięta bogobojna Pani ZiK, „niewinne” dzieci – i treść: szkoda gadać. Bo nie znalazłem w nich tych słów Chrystusa, które dla mnie są ważne:
„Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni”, „Miłujcie [szczerze] nieprzyjaciół swoich”, „Kochaj bliźniego swego jak siebie samego” – nawet Heroda i… Panią ZiK wykonującą „egzekucję” kata. 


Anonimowy collage z internetu i moje podpisy, praca prezentowana na wystawie Gry i Zabawy 7 w Krakowie, szczegóły: